Są w Kolumbii miejsca wiecznej mgły. To miejsca, nie bójmy się tego słowa, magiczne. Bywa bowiem, że z takiej mgły wynurzy się jednorożec...
Do tego spotkania dojdzie jednak później. Na razie kończymy podziwianie rozgrzanej do czerwoności pustyni dniem nudy w Villavieja.
,
I udajemy się w dalszą drogę.
Trafiamy do serca kolumbijskiej Krainy Kawy i jednocześnie najlepszego miejsca wypadowego do Valle de Cocora, czyli Doliny Palm Woskowych. Salento - małe miasteczko, a cieszy. Mieszkają tu zaledwie cztery tysiące salentańczyków. Drugie tyle (no, może jednak trochę mniej) pewnie stanowią turyści. Spokojnie, kolonialnie (Salento to dobrze utrzymany staruszek - ma ok. 130 lat) i oczywiście kolorowo. Można tu zjeść trochę bardziej po europejsku, a ze dwie osoby nawet mówiły po angielsku. To, jak na hiszpańskojęzyczną Kolumbię, doskonały wynik.
, , , , , , ,
Nawet tutejsze pekaesy zachowały klasę.
,
Dla mnie jednak najwspanialsza w Salento była muzyka sącząca się z kilku miejscowych mordowni. Wieczór, przyjemne gorąco, zimne piwo, stoliczek przy ryneczku, pod palmami, z widokiem na stary kościółek i wszechobecna salsa. Bosko!
Każdy wieczór nieuchronnie się jednak kończy. Rankiem wyruszamy w dolinę. Muszę przyznać, że wszystkie ochy i achy dotyczące tego miejsca, w które wczytywałam się przed wyjazdem, były całkowicie uzasadnione. Miejsce jest po prostu przepiękne i nie ma co tu mnożyć przymiotników, trzeba samemu pojechać. Wyobraźcie sobie nienaturalnie zieloną dolinę, otoczoną górami i porośniętą najwyższymi palmami na świecie (dochodzą do 60 metrów wysokości). A teraz wyobraźcie sobie, że w rzeczywistości wygląda to jeszcze dwa razy piękniej, niż to sobie wyobraziliście. I, czy ja wiem, to chyba wciąż jeszcze nie będzie TO.
, , , , ,
Najpopularniejszą trasą, którą pokonuje tu przeciętny turysta, jest ścieżka do rezerwatu kolibrów Acaime. Nie mierzyliśmy wyżej, no i bardzo chcieliśmy pooglądać kolibry. Zwłaszcza, że kiedyś zdarzyło mi się z zachwytem wpatrywać w fruczaka, w przekonaniu, że patrzę na tego najmniejszego ptaszka. Czasy tych błędów oraz wypaczeń (fruczak jest ćmą) mam już szczęśliwie za sobą.
Droga do kolibrów prowadzi przez dżunglę i jest, jakże by inaczej, wspaniała: strumyczek, wodospady, wiszące mostki, zwieszające się z gałęzi liany, wszechobecna zielona gęstwina i wydobywające się zza niej bliżej niezidentyfikowane dźwięki.
, ,
,
, ,
A kolibry? To idealny przykład potwierdzający znane powiedzenie, że małe jest piękne!
, , , , ,
Włochate ostronosy może ciężko nazwać pięknymi, ale wzrok i ręce z jedzeniem trudno od nich oderwać.
, ,
Wychodząc z rezerwatu, można wybrać dwie drogi: tą, którą się przyszło, prowadzącą w dół, oraz wspinającą się stromo w górę drogę w nieznane. Ponieważ uważaliśmy się za twardzieli, wybraliśmy drogę w górę. I przynajmniej część z nas tego nie żałowała. Co prawda wspina się człowiek znów wyżej niż Rysy (2800 i coś metrów n.p.m.), ale w nagrodę może podziwiać ukrywający się za chmurami szczyt Morro Gacho.
,
,
A następnie udać się w drogę przez las i mgłę.
,
,
,
, ,
,
To tu właśnie spotkałam jednorożca. Brodząc w tej mokrej wacie, usłyszałam coś jakby rżenie. Idę dalej, wpatrując się intensywnie w gęstą szarość. Jest środek lasu, wokół ani żywej duszy, nawet ptaków nie słychać, tylko ten głos. I nagle z daleka widzę coś białego, co wynurza się z mgły - jest jakby świecące, piękne, smukłe, wygląda trochę jak koń. Poczułam dreszcz... Co prawda, jak się w końcu okazało, to faktycznie był koń. Ale wrażenie - bezcenne. Zdjęcia, przyznaję, nie oddają.
,
Wycieczka, generalnie, jedna z ładniejszych ever.
,
,
, ,
,
, ,
Do Salento wracamy tutejszym pekaesem, zwieszając się z każdej strony jak winogrona. Widać nawet czterotysięczne miasteczka mają swoje godziny szczytu komunikacyjnego. Rano tarasik, cisza i kawka z melonem na zagryzkę. Za kilka godzin będę siedzieć pod wodospadem z bandą brzuchatych Meksykanów. Ale to dopiero za kilka godzin...
Do tego spotkania dojdzie jednak później. Na razie kończymy podziwianie rozgrzanej do czerwoności pustyni dniem nudy w Villavieja.
I udajemy się w dalszą drogę.
Trafiamy do serca kolumbijskiej Krainy Kawy i jednocześnie najlepszego miejsca wypadowego do Valle de Cocora, czyli Doliny Palm Woskowych.
Salento - małe miasteczko, a cieszy. Mieszkają tu zaledwie cztery tysiące salentańczyków. Drugie tyle (no, może jednak trochę mniej) pewnie stanowią turyści. Spokojnie, kolonialnie (Salento to dobrze utrzymany staruszek - ma ok. 130 lat) i oczywiście kolorowo. Można tu zjeść trochę bardziej po europejsku, a ze dwie osoby nawet mówiły po angielsku. To, jak na hiszpańskojęzyczną Kolumbię, doskonały wynik.
Nawet tutejsze pekaesy zachowały klasę.
Dla mnie jednak najwspanialsza w Salento była muzyka sącząca się z kilku miejscowych mordowni. Wieczór, przyjemne gorąco, zimne piwo, stoliczek przy ryneczku, pod palmami, z widokiem na stary kościółek i wszechobecna salsa. Bosko!
Każdy wieczór nieuchronnie się jednak kończy. Rankiem wyruszamy w dolinę. Muszę przyznać, że wszystkie ochy i achy dotyczące tego miejsca, w które wczytywałam się przed wyjazdem, były całkowicie uzasadnione. Miejsce jest po prostu przepiękne i nie ma co tu mnożyć przymiotników, trzeba samemu pojechać. Wyobraźcie sobie nienaturalnie zieloną dolinę, otoczoną górami i porośniętą najwyższymi palmami na świecie (dochodzą do 60 metrów wysokości). A teraz wyobraźcie sobie, że w rzeczywistości wygląda to jeszcze dwa razy piękniej, niż to sobie wyobraziliście. I, czy ja wiem, to chyba wciąż jeszcze nie będzie TO.
Najpopularniejszą trasą, którą pokonuje tu przeciętny turysta, jest ścieżka do rezerwatu kolibrów Acaime. Nie mierzyliśmy wyżej, no i bardzo chcieliśmy pooglądać kolibry. Zwłaszcza, że kiedyś zdarzyło mi się z zachwytem wpatrywać w fruczaka, w przekonaniu, że patrzę na tego najmniejszego ptaszka. Czasy tych błędów oraz wypaczeń (fruczak jest ćmą) mam już szczęśliwie za sobą.
Droga do kolibrów prowadzi przez dżunglę i jest, jakże by inaczej, wspaniała: strumyczek, wodospady, wiszące mostki, zwieszające się z gałęzi liany, wszechobecna zielona gęstwina i wydobywające się zza niej bliżej niezidentyfikowane dźwięki.
A kolibry? To idealny przykład potwierdzający znane powiedzenie, że małe jest piękne!
Włochate ostronosy może ciężko nazwać pięknymi, ale wzrok i ręce z jedzeniem trudno od nich oderwać.
Wychodząc z rezerwatu, można wybrać dwie drogi: tą, którą się przyszło, prowadzącą w dół, oraz wspinającą się stromo w górę drogę w nieznane. Ponieważ uważaliśmy się za twardzieli, wybraliśmy drogę w górę. I przynajmniej część z nas tego nie żałowała. Co prawda wspina się człowiek znów wyżej niż Rysy (2800 i coś metrów n.p.m.), ale w nagrodę może podziwiać ukrywający się za chmurami szczyt Morro Gacho.
A następnie udać się w drogę przez las i mgłę.
To tu właśnie spotkałam jednorożca. Brodząc w tej mokrej wacie, usłyszałam coś jakby rżenie. Idę dalej, wpatrując się intensywnie w gęstą szarość. Jest środek lasu, wokół ani żywej duszy, nawet ptaków nie słychać, tylko ten głos. I nagle z daleka widzę coś białego, co wynurza się z mgły - jest jakby świecące, piękne, smukłe, wygląda trochę jak koń. Poczułam dreszcz...
Co prawda, jak się w końcu okazało, to faktycznie był koń. Ale wrażenie - bezcenne. Zdjęcia, przyznaję, nie oddają.
Wycieczka, generalnie, jedna z ładniejszych ever.
Do Salento wracamy tutejszym pekaesem, zwieszając się z każdej strony jak winogrona. Widać nawet czterotysięczne miasteczka mają swoje godziny szczytu komunikacyjnego.
Rano tarasik, cisza i kawka z melonem na zagryzkę.
Za kilka godzin będę siedzieć pod wodospadem z bandą brzuchatych Meksykanów. Ale to dopiero za kilka godzin...
CDN.